To tutaj według legendy Perseusz zabił smoka, który terroryzował miasteczko. Mieszkańcy, na cześć swojego wybawiciela, postawili mu posąg z wyrzeźbioną w nim ikoną z jego podobizną. Wydarzenie to i wspomniana ikona według niektórych dały początek nazwie Ikonium (Konya). Chociaż w historii o smoku odnalazłam część siebie, to zdecydowanie bardziej wolę drugą opowieść. Pojawia się w niej dwóch derwiszy przemierzających nieboskłon w drodze z dalekich krajów. Kiedy znaleźli się nad środkową Anatolią jeden przemówił do drugiego:
Konayim mi?
(Lądujemy?)
Na co ten odpowiedział mu:
Kon ya!
(Jasne! Ląduj!)
Tak wylądowałam i ja. Trochę przypadkiem, zabierając się razem z poznaną dzień wcześniej w innym mieście parą Amerykanów, którzy w Konyi chcieli zjeść słynny na cały kraj Fırın Kebap. Trochę wiedziona wewnętrznym kompasem, który podpowiadał mi, że będę wirować w różanym ogrodzie Mevlany. Oto jednak jedno z najbardziej konserwatywnych miast Turcji rozwinęło przede mną barwny pióropusz możliwości. Nie tylko wirowałam z mistrzem myśli sufickiej i wsłuchiwałam się w wiatr, który wciąż opowiada historię Dżalaluddina Rumiego. Tańczyłam z Cyganami, o wschodzie słońca, w towarzystwie mężczyzn po porannej modlitwie w meczecie zjadłam najlepszą zupę soczewicową świata prosto z wielkiego kotła równie wielkiego kucharza Alego, poznałam lokalnego patologa sądowego, który uchylił przede mną rąbka tajemnicy świata zbrodni.
Na terenie Konyi już 7000 lat pne. pojawiali się pierwsi neolityczni osadnicy. Była stolicą Wielkiego Imperium Seldżuków, aż w połowie XV wieku została przyłączona do Imperium Osmańskiego. W związku z tym, że był to przystanek w podróży św. Pawła i św. Barnaby, to również ważne miejsce w historii Chrześcijaństwa.
Oszołomiona doznaniami, wolnością i fantazją tego miasta zaczynałam powoli wątpić w mit trudnej, chłodnej i tradycjonalistycznej Konyi. Kiedy spotkany przypadkiem w czasie porannej przechadzki barber mojego gospodarza zaprosił nas na kawę i przysiedliśmy przy zakurzonej ulicy, na maleńkich taboretach niedaleko Mengüc Caddesi moje zwątpienie w lokalny konserwatyzm religijny osiągnęło apogeum. No i kiedy kończył opowiadać o tym, jak po minionym weekendzie żona musiała go szukać przez 48 h, bo wziął tyle metaamfetaminy, że stracił poczucie miejsca i czasu, podszedł do mnie właściciel kawiarni i zwrócił mi uwagę na wystające spod mojej czarnej spódnicy kolano. Uwagę przyjęłam z pokorą i szacunkiem dla lokalnych obyczajów, kolano szybko zasłoniłam, chociaż w głowie, zwłaszcza po dopiero co zasłyszanej historii, wybrzmiewał mi przekorny chichot losu. Ale to ich świat, ja w nim jestem gościem. To oni od tysięcy lat walczą ze swoimi smokami chaosu i szukają ukojenia w obrotach codzienności.
Konya to ważny przystanek na mapie mojej podróży życiowej. Ja pokonałam swojego wewnętrznego smoka zagłady, a na jego miejsce, by zapełnić pustkę wpuściłam błogość, miłość i akceptację. Nie mam wątpliwości, że wyszłam na tym dobrze, bo jak do tej pory świat odpłaca mi się tym samym.